Minął rok od kiedy wróciłam z samotnej wyprawy do Grecji. Może nie brzmi to tak ekscytująco jak wyprawa „do wnętrza ziemi” czy w Himalaje, ale w dobie masowej turystyki taki samotny dwutygodniowy wyjazd to nie lada gratka. Mąż, pies i codzienne obowiązki zostały w domu, a ja z pękającym w szwach plecakiem i walizką z rzeczami na każdą okazję (ale do 20 kilo!) wsiadłam do samolotu. W Polsce była już chłodna i wilgotna jesień, na koncie miałam dwa tysiące (miały mi wystarczyć do końca roku), a w głowie poczucie kryzysu zawodowego. To był wyjazd ostatniej szansy, który pozwoliłby mi rozwinąć skrzydła i zagwarantował, że nie będę musiała wracać do korporacji. Plan – 14 dni, 350 euro, 7 wysp.

Najważniejsze – dobry plan

Pierwszy raz na greckiej wyspie Rodos wylądowałam w 2008 roku. Ledwo pełnoletnia podjęłam pracę jako animator w jednym z hoteli. Przypadek zesłał mnie tu ponownie osiem lat później, jako rezydenta. Chociaż nie była to już ta sama wyspa, magia Starego Miasta urzekała jak za dawnych lat. Będąc trybikiem w machinie masowej turystyki, naszła mnie refleksja, że coś jest nie tak, że trzeba to zrobić inaczej, że wiele jest jeszcze do odkrycia. Wróciłam do Polski, przedstawiłam mężowi mój szalony plan i mając jego wsparcie rozpoczęłam przygotowania.

Bilet – najszybciej i w dobrej cenie ze Small Planet, czarterowy, powrotny już tylko rejsowy z przesiadką w Atenach – czemu nie?

Zakwaterowanie – coś się znajdzie na miejscu.

Jedzenie – trochę suchego prowiantu na zapas nie zaszkodzi.

Transfery między wyspami – promy i łodzie pływające co dwa, trzy dni – może są małe prywatne łódeczki?

Zwiedzanie wysp – na miejscu na pewno znajdzie się jakiś samochód…albo autobus.

Taki plan, ambitny i pełen niewiadomych, lepszy niż żaden. Grunt to zdążyć na statek i nie utknąć nigdzie na tydzień.

Część pierwsza – Rodos

Finn Cafe, Rodos

Rodos jest stolicą greckiego archipelagu wysp Dodekanezu, więc to najlepsze miejsce by rozpocząć wyprawę. No to jestem. Jest 7 rano, za mną nieprzespana noc i mam na sobie co najmniej dwie warstwy ubrań za dużo. Raz, dwa, trzy i autobusem z lotniska docieram do centrum. Pierwszy punkt programu – Finn Cafe. Najlepsza kawa i sernik na zimno z wiśniami. Odwiedzam hotel, z którym kiedyś współpracowałam. Chciałam się tylko przebrać (termometr pokazuje 28 stopni), a managerka użycza mi pokoju z prysznicem – magia! Zostawiam walizkę, lecę do portu Mandraki z moim misternie przygotowanym planem, by kupić bilety na promy i statki. Pan kasjer wydaje się być zaskoczony moim karkołomnym planem. Budżet z lekka nadwyrężony, ale innych opcji brak. Trzeci punkt to wypożyczenie samochodu na kolejne 2 dni. Jest tego od groma! Wchodzę. ETOS brzmi przekonująco. Biorę najtańszy, byle by jeździł, a Rodos jest górzyste więc nie będzie taryfy ulgowej. Wrzucam walizkę na tylne siedzenie mojej Pandy, biorę w rękę kanapkę (taka lekko przesuszoną, jeszcze z Polski) i mknę na Południe. Jestem zmęczona, ale te widoki i rześkie powietrze wpadające przez otwarte okno nie dają mi zasnąć.

W drodze…

dzika plaża, Rodos

Dzwoni telefon – po starej znajomości na Południu wyspy czeka na Ciebie nocleg – znowu magia! Zjeżdżam na Archangelos, potem na Haraki. Aparat na szyję i idę pod ruiny joannickiej twierdzy Feraklos. Czyż to nie cudownie, że można robić jej zdjęcia stojąc po kolana w chłodnej, krystalicznej wodzie? Jadąc dalej widzę jakąś drogę, której nie znam – czyli muszę poznać. Jedna wioseczka, druga wioseczka. Panda walczy ze wzniesieniami i zakrętami. Przebijam się przez środek wyspy drogą wyrytą w skale. Nie ma tu innych aut, ale są cudowne krajobrazy. Docieram do kolejnej wioski – mają tu niewielką produkcję lokalnego wina, a opodal także tłoczy się oliwę z oliwek. Im bardziej na zachód, tym więcej takich niepowtarzalnych i autentycznych miejsc. Produkują tu niewielkie ilości lokalnych specjałów, a wszystko najwyższej jakości: wina, oliwy, domowy bimber z granatem lub cytrusami, marynowane gałązki kaparów, miody, zioła… Można tak wymieniać bez końca. Przez Embonę leżącą u stóp najwyższego szczytu wyspy, Atchaviros, docieram do głównej drogi po zachodniej stronie wyspy. W okolicy kryją się urokliwe dzikie zatoczki. Znajduję drogę i zaczynam zjeżdżać w dół. Z każdym kolejnym metrem zastanawiam się, czy przy obecny stanie baku i nachylenia zbocza będę w stanie wrócić na górę, a zasięgu brak. Dotarłam, było warto. Po objechaniu kolejnych kilku wiosek przedzieram się moją dzielną Pandą na drugą stronę wyspy, by w blasku zachodzącego słońca zjeść kolację w Sea View – najlepszej tawernie w Pefkos i na Południu, o ile nie na całej wyspie. Pomysł na zamknięcie tak intensywnego dnia? Mohito marakuja w Kelari – ten pub jest tu od zawsze, a to jego specjalność.

Kolejnego dnia po śniadaniu wyruszam na dalszy ciąg zwiedzania i fotografowania. Tym razem skupiam się na Północy wyspy. Wstępuję na kawę do zaprzyjaźnionego hotelu, a tu niespodzianka, przygarną mnie na kolejną noc.

Dnia trzeciego o świcie pędzę zwrócić auto. Właściciel wypożyczalni podwozi mnie do portu, gdzie czeka już prom płynący na Karpathos.

  • Gdzie się zatrzymasz na Karpathos? – pyta.
  • Jeszcze nie wiem.

Zapada cisza. Dostrzegam niepewność na jego twarzy.

  • A byłaś tam już?
  • Nie, nigdy.

Znowu cisza. Nuta niedowierzania wisi w powietrzu.

Aleksandra Malinowska

 

Przeczytaj cały tekst

TUTAJ