Widzisz te biało-czerwone pasy na murze? – zapytał mój przyjaciel, kiedy parkowaliśmy samochód. – Tak na południu Indii oznacza się hinduskie świątynie – oznajmił mi wychodząc z klimatyzowanej przestrzeni auta wprost w niemiłosierne opary indyjskiego lata. Telefon zostawiam, bo w środku świątyni nie wolno robić zdjęć.

Hanuman

Północ-Południe

Tak wiele już napisano o Indiach, a jednak wciąż za mało by zrozumieć fenomen tej największej na świecie demokracji i drugiej po Chinach demografii. Kraj tak różnorodny i bogaty kulturowo, a jednocześnie potrafiący znaleźć wspólny mianownik w najważniejszych dla obywateli kwestiach. Przeważającą religią jest hinduizm (78%), ale nie każdy Indus to hindus. Indusi to także w dużej mierze wyznawcy islamu, chrześcijaństwa i buddyzmu oraz licznych pomniejszych wyznań. Można spędzić miesiące a nawet lata próbując poznać je wszystkie, ale to Hinduizm króluje od wieków i zaprasza, by lepiej dać się poznać. Na Północy kraju bez problemu wejdziemy do większości świątyń, na Południu w rejonach bardziej konserwatywnych do najświętszego posągu dostęp mają wyłącznie wyznawcy. Na Północy większość boskich przedstawień jest w białym kamieniu i jasnych barwach (korespondujących z jaśniejszą ludnością indoaryjską) – na Południu w kamieniu czarnym (bardziej podobnym do ciemnej skóry ludności drawidyjskiej). Do tego kwestia rozwiązań architektonicznych oraz różnice obrzędowe – to wszystko jest nieuniknione na tak ogromnym obszarze 7-mego pod względem powierzchni państwa świata.

Dary

Śiwa

Kierujemy się w stronę wejścia do świątyni Baladżi – jednego z awatarów boga Wisznu. Jest on częścią hinduistycznej trójcy świętej Trimurti obok bogów Śiwy i Brahmy. Każdy z nich ma do spełnienia inną rolę: Brahma jest stworzycielem, Wisznu opiekunem, Śiwa niszczycielem. Wisznu w niezliczonych legendarnych historiach, które różnią się od siebie w zależności od regionu, wielokrotnie inkarnuje się (wciela) w nową postać by walczyć z demonami i ratować świat przed zagładą. Czasami pojawia się jako pół-człowiek pół-lew, innym razem jako Rama (książę, bohater eposu Ramajana), a niektórzy uważają nawet Buddę za jego dziesiąte wcielenie. W świątyni, którą właśnie odwiedzam, jest proszącym o dary młodzieńcem. Baladżi zaciągnął dług u boga Kubery, by zapłacić za możliwość wzięcia ślubu z piękną Padmavati i nie może powrócić do swojego boskiego domu, dopóki nie spłaci długu. Odwiedzający świątynię ofiarują mu to co mają, a on odpłaca swoim błogosławieństwem i spełnia ich życzenia. Baladżi jest także udziałowcem licznych firm, które dzielą ze świątynią swoje dochody, dzięki czemu (jak twierdzą) ich biznes kwitnie.

Bazylia i kadzidła

Ściągamy buty i zostawiamy je przed wejściem. Po posadzce świątyni, której czystość daleka jest od ideału, można przemieszczać się wyłącznie boso. Na Północy pozwolono by nam założyć skarpetki, ale Południe jest bardziej restrykcyjne. Kupujemy trochę kwiatów i pęk bazylii, nazywanej „tulsi”. Każdy przynosi ją na ołtarz Wisznu, gdyż symbolizuje ona jego boską małżonkę Lakszmi. Dodatkowo uważa się, że rytualne użycie bazylii azjatyckiej jest ukoronowaniem i formą dopełnienia każdego procesu, więc poświęcone listki warto zjeść lub zabrać ze sobą do domu. Zmierzamy w stronę głównego ołtarza mijając z boku tłumy zebranych i czekających na wieczorną ceremonię Aarti. Mój przyjaciel jest dobrze znany w tej świątyni, więc możemy podejść znacznie bliżej niż większość odwiedzających to miejsce wiernych. Wszyscy spoglądają na mnie zapewne zastanawiając się „kim jest ta blondynka”, kiedy przestępuję wysoki próg i wchodzę do niszy niewielkiej wnęki oddzielającej zgromadzonych od przedstawienia bóstwa. Czuję ciepło z palących się wokół lamp oliwnych, a niezwykłości całej sytuacji dodaje grana na żywo muzyka i zapach kwiatów, bazylii i tlących się nieopodal kadzideł.

Na wyciągnięcie dłoni

Jestem tak blisko, że widzę każdy detal posągu boga Wisznu. Atmosfera powoli się zagęszcza i wierni zaczynają nucić swoje modlitwy. Ich rytmiczne głosy zawodzące w sanskrycie (będącym obecnie językiem liturgii jak kiedyś u nas łacina) wprowadzają mnie w stan medytacji, gdy wpatruję się w połyskujące złotem i kamieniami szlachetnymi oblicze bóstwa. Kapłani – Bramini – reprezentujący najwyższą spośród indyjskich „kast” (poprawnie nazywa się je „warnami”), od pasa w górę są nadzy a na ich czołach narysowane są trzy białe pionowe linie z czerwoną kropką pośrodku. To tilaki wyznawców Wisznu, ci oddani bogu Śiwie rysują trzy paski poprzecznie. Ich włosy błyszczą od oleju kokosowego (idealnego środka nawilżającego na południowe słońce). Główny kapłan rozpoczyna ceremonię. Będzie ona trwała około godziny. Muzyka się wzmaga, zapalane są kandelabry z lampkami olejnymi, posąg obsypuje się bazylią i kwiatami, u jego stóp rozbija kokosa. Niewielka lampka zostaje postawiona na srebrnej tacy, by podzielić się błogosławieństwem z wiernymi. Naśladuję mojego przyjaciela: obie dłonie ogrzewam chwilę nad ogniem, po czym przecieram nimi twarz jakby obmywając z grzechów. To wszystko jest niezwykle mistyczne i ekscytujące dla każdego z uczestników.

Słodycze od małpiego boga

Ganesza

Ceremonia wciąż jeszcze trwa, ale my wymykamy się by zobaczyć pozostałe ołtarze. Przygotowujemy banknoty dwudziesto- i pięćdziesięcio- rupiowe, by złożyć je na tacy w ofierze dla świątyni, ale przede wszystkim jej braminów, którzy utrzymują się z niewielkich tutaj pensji. Zaraz obok Wisznu ma swoje miejsce posąg jego żony, bogini miłosierdzia Lakszmi. Dajemy pieniądze kapłanowi, a on w zamian wręcza nam kwiaty i połówkę kokosa. Następnie kierujemy się do ołtarza w bogiem o słoniowej głowie, czyli mądrym Ganeszą. Jego podobiznę można spotkać w Indiach bardzo często, bo pojawia się jako opiekun wszystkiego co nowe – od domów i samochodów po biznesy. Stracił swoją ludzką głowę jako butny młodzieniec, a jego słoniowe oblicze ma być przestrogą dla wszystkich, którzy nie szanują starszych. Kładziemy na tacy pieniądze, a kapłan nalewa nam w dłonie poświęconej wody, którą wypijamy, a resztę wycieramy we włosy.

Teraz pójdziemy do Hanumana. To ten z obliczem małpy. Ulubiony bóg wszystkich dzieci. Zawsze chciałem przychodzić do świątyni, bo od kapłana Hanumana dostawałem słodycze. Chodź, zobaczysz – zachęca mnie przyjaciel, ciągnąc w stronę kolejnego ołtarza. Wręczamy pieniądze, a w zamian otrzymujemy kwiaty, jabłko i słodkie laddu. Nie jestem fanką słodyczy, a ta wersja deseru chociaż uświęcona (więc może i nie tuczy) rozpada się w ustach drobinkami cukru z posmakiem tłuszczu. Jednomyślnie orzekamy, że nie jest to najlepsze laddu w Indiach, ale dla spragnionych słodyczy dzieci zapewne nie ma to znaczenia.

Coś dla ducha, coś dla ciała

Powoli kierujemy się do wyjścia i wtedy dostrzegam kolejkę ludzi czekających na porcję jedzenia. Okazuje się, że większość świątyń gotuje posiłki i rozdaje je potrzebującym lub po prostu tym, którzy o pokarm poproszą. Ławeczki i schody pełne są ludzi pałaszujących porcję bazującego na ryżu dania. Każdy dzierży w dłoni papierowy talerzyk, a za widelec służy im własna dłoń. Jedzą tak sprawnie, że ani jedno ziarnko ryżu nie spada na posadzkę świątyni. Są tu całe rodziny. Niektórzy obwieszeni złotem, ale siedzą i jedzą celebrując ten poświęcony posiłek z równie wielkim zaangażowaniem, z jakim wcześniej oddawali się modlitwie. Ja tym razem nie spróbuję, bo ręce mam brudne od pieniędzy, ale unoszący się wokół zapach przypomina mi, że to już pora kolacji. Pora pożegnać się z bogami i wrócić do świata śmiertelników. Dziś zjemy thali.

(Jeśli chcesz odkryć Indie razem ze mną, zapraszam Cię na niezwykły wyjazd Smaki Indii 

Więcej na temat hinduizmu dowiesz się z książki Smaki Indii 

tekst: Aleksandra Zalewska zdjęcia: Unsplash